Newsletter numer
4
czerwiec 2015
WSTAWAJ
*********************************************************************************
Widziałaś film Whiplash?
Obejrzyj. Warto. Gdy wchodził do kin – wiedziałam, że muszę go zobaczyć. Gdy go
oglądałam – wbił mnie w fotel, na zawsze już coś we mnie zostawiając.
Film jest opowieścią o młodym chłopaku, który ma wielką pasję – grę na
perkusji i wielkie marzenie – zostać jednym z najlepszych perkusistów na
świecie. Tak. Dobrze czytasz. Nie dobrym perkusistą. Nie świetnym perkusistą,
nie najlepszym w kraju, ale jednym z najlepszych W OGÓLE. Wielkie marzenie, co?
Ogromne. Imponujące. Film opowiada drogę tego chłopaka do obranego celu. I, jak
przypuszczasz, nie jest to droga łatwa. Jest pot, wysiłek, trud, zaangażowanie,
wyrzeczenia, krew, łzy, determinacja, cena płacona, konsekwencje, czas
poświęcany. Niebywała droga. Wielka, poruszająca i imponująca droga człowieka,
który bardzo czegoś chce, który ma wielkie marzenie.
W tym filmie jest mocna, niezwykle mnie ujmująca, scena. Scena spotkania
z porażką. Gdy po wielu perturbacjach, chłopak dociera do miejsca, w którym
marzył, by być. Dociera oczywiście nie w lukrowej miękkości i komforcie, ale w
okolicznościach potęgujących całe wyzwanie. Wszystko napięte jest do granic możliwości.
To TA CHWILA. TA SZANSA. Wielka sprawa, wielka możliwość, potencjalnie wielki
sukces. I… nie daje rady. Nie daje rady! Opuszcza ramiona nisko, zwiesza głowę,
odkłada pałeczki i … opuszcza miejsce próby. Schodzi ze sceny. Upokorzony,
przegrany, mały, słaby, niemalże złamany w pół. Na oczach wielu ludzi.
Kibicujących mu i będących przeciw niemu. Na oczach wszystkich. Złamany
człowiek, który zostawia wszystko, co stanowiło jego życie i schodzi ze sceny.
Wyobrażasz to sobie?
Pomyśl, co można czuć zostawiając wszystko, co ma dla Ciebie największy
sens? Co można czuć rezygnując z tego, co chciałaś mieć, kim chciałaś być?
Potrafisz to sobie wyobrazić?
Ja potrafię.
Ja wiem.
Nie urodziłam się coachem. Choć, czasem się śmieję, że byłam nim od
zawsze, nawet nie wiedząc co to jest coaching. Niemniej jednak – rodząc się nie
dostałam certyfikatu coacha, ani potem też nikt go nie dał mi za darmo. I nie
był to wybór moich studiów, ani późniejszego doktoratu, ani wynikającej z tego
pracy. Nic z tych rzeczy.
To było marzenie. Wielkie marzenie wynikające z potrzeby serca. Wielkie
marzenie wyrosłe na tym, czego czułam
całą sobą, że choć niebywale prestiżowe i wygodne – to już nie chcę. Marzenie,
które dla mnie było wszystkim, bo determinowało jakość mojego życia. Albo będę
tym, kim chcę być i będę żyła tak, jak chcę, wyrażając i realizując siebie,
albo… zostanę w tym, co jest, na zawsze już wiedząc, że to substytut i
niechciana namiastka, pamiętając jednocześnie o tym, czego pragnę.
To tak, jakbyś marzyła o domu, a zadowoliła
się… wynajmowanym w cztery osoby pokojem w mieszkaniu sąsiada.
Moja droga, podobnie, jak w filmie Whiplash,
była długa i bardzo trudna.
Jedna z jej sekwencji jest w skrócie taka.
Rok temu obroniłam międzynarodową certyfikację plasującą mnie w elicie
najlepiej wykształconych i przygotowanych coachów w świecie! Tak. Nie w
Olsztynie, nie w Polsce, ale w świecie. Żeby do tego miejsca w ogóle dojść –
przez dwa lata pracowałam, uczyłam się i studiowałam non stop. Non stop. Gdy
piszę: non stop, nie mam na myśli 8 godzin dziennie od poniedziałku do piątku,
ale kilkanaście godzin dziennie, codziennie. Non stop. Dwa lata. Latałam na
zjazdy do Londynu. Potem uczestniczyłam w tele-konferencjach, tele-wykładach,
spotkaniach online z ludźmi ze świata. Wszystko poza pracą na pełen etat, którą
wykonywałam. Dodatkowo więc pracowałam z klientami, jako coach, wyrabiałam
dodatkowe przepisowe płatne godziny pracy coachingowej z klientami, nagrywałam
sesje coachingowe, które potem wysyłałam w świat do zagranicznych superizorów,
spotykałam się z nimi na indywidualne superwizje, na superwizje grupowe,
uczestniczyłam w zajęciach kształcących, studiowałam, czytałam, zgłębiałam,
uczyłam się, rozmyślałam, potem wiedzę zdobytą wdrażałam i prowadziłam
klientów, towarzysząc im w ich procesach. Dodatkowo prowadziłam zajęcia tańca,
to praca dorywcza, którą od kilku lat wykonuję. Ważna, bo łączę pracę z ciałem
w pracy coachingowej. Ograniczyłam wszystko do niezbędnego minimum. Określona
ilość godzin na sen. Rezygnacja z gotowania, robienia zakupów itp. na rzecz
jadania w restauracyjkach. Rezygnacja z rzeczy ważnych na rzecz ważniejszych.
Bolesna. Pamiętam, jak płakałam rezygnując z tego, co ważne i co kochałam, a na
co nie miałam czasu i przestrzeni w kalendarzu mojego życia. Rezygnacja z życia
towarzyskiego. Wysoka selektywność wynikająca z dbałości o czas i swoją
energię. Selektywność osób, spotkań, aktywności. Cena. Inwestycja. Wszystko
obliczone na efekt. Wielka determinacja. Wielka koncentracja. Wielka
inwestycja: finansowa, czasowa i energetyczna.
Londyn - jedna certyfikacja. W międzyczasie studium w Polsce z
art.-coachingu u Maćka Bennewicza. I potem wspominany przeze mnie na wstępie
egzamin certyfikacyjny, podczas którego coachowałam jednych z najlepszych
coachów w świecie. Zakończony wielkim sukcesem. Ten ostatni egzamin był rok
temu. Rok temu.
Po okrzykach i płaczu radości, po okresie wypoczywania po dwuletnim
maratonie - wyraźnie i boleśnie zdałam sobie sprawę, że bycie dobrym, ba -
nawet świetnym coachem - to jedno, a tworzenie swojego biznesu i budowanie
swojej marki to zupełnie inna sprawa. Zrozumiałam, że można być fenomenalnym,
nawet najlepszym na świecie coachem i … przegrać. Przegrać! Nie być
rozpoznawaną, widzianą, szarpać się desperacko, próbując nieudolnie znaleźć
klientów i stworzyć platformę do spotkania z nimi. Bo tylko wtedy można
zaprezentować swój dar i dać drugiemu człowiekowi przestrzeń na decyzję odnośnie
własnych potrzeb i swojej drogi. Bez umiejętności biznesowych najlepszy coach
ze swoim darem sczeźnie w czterech ścianach własnego lokum. Zrozumiałam to wtedy bardzo wyraźnie.
Próbowałam. Pracowałam jako coach, ale Ci klienci, którzy mieli do mnie
dotrzeć – już dotarli. Całą sobą czułam, że potrzebuję wypłynąć na szersze
wody. I … nie miałam bladego pojęcia jak! Kupiłam książki o biznesie i
marketingu, myślałam intensywnie, składałam fakty, obserwowałam, inwestowałam
moje kruche pieniądze w kursy, które miały mi pomóc, ale… w mojej głowie robiło
się coraz bardziej chaotycznie. Coraz więcej wiedziałam o biznesie, coraz
więcej wiedziałam o marketingu i budowaniu marki i … coraz wyraźniej widziałam,
jak mało wiem i jak nie umiem tego przenieść w rzeczywistość. Czułam, jak
wielkie marzenie się rozłazi; że to, w co zainwestowałam dwa lata codziennego
maratonu, moje serce i energię, moją nadzieję, rozpływa się z powodu moich
nieumiejętności biznesowych i wynikającego z tego braku klientów w ilości, która opłaci rachunki i pozwoli mi żyć tak, jak chcę.
Byłam złamana prawie tak, jak ten chłopak z Whiplash. Smutna. Przerażona, zrozumiawszy, że w każdym miejscu
można przegrać. Nawet z najlepszym w świecie certyfikatem. Robiłam wszystko, co
w mojej mocy, by ogarnąć biznes. Pracowałam, uczyłam się, próbowałam,
podejmowałam się nowych sposobów, pytałam, szukałam, czytałam. Wszystko,
wszystko…, z miernym rezultatem. Niewystarczającym, by stworzyć z tego sposób
na życie. Moja wiara, energia i siły upadły tak nisko, że płakałam zbolała, nie
mając już pomysłu, co i jak zrobić, by zaskoczyło. Czułam, że jestem w ślepej
uliczce, że to koniec. Moje serce wyło z bólu, bo to, co było moim marzeniem,
przeciekało mi przez palce. Nie wiedziałam, co zrobić. Skończyły mi się pomysły,
co jeszcze mogę zrobić.
I wtedy poszłam na film Bogowie
o Relidze. Film, który poruszył mnie do cna. Opowiadał historię człowieka z
wizją, z pasją, z poczuciem misji. Jego starania, drogę i piętrzące się w
nieskończoność na tej drodze trudności. Pokazywał ludzi, którzy tracili wiarę
po drodze i Jego, który szedł nią niezłomnie, mimo wszystko, a może dzięki
wszystkiemu. Człowieka zmęczonego, ale skoncentrowanego, zdeterminowanego i
wierzącego tak bardzo, tak bardzo, że to niebywałe. Człowieka, który padał na
twarz, pił, płakał i wstawał i szedł dalej, ciągnąc za sobą ludzi. Wstawał i
szedł dalej. I zrobił dla świata i ludzi to, co zrobił. Wiesz co.
Wyszłam wtedy z kina i długo i głośno płakałam. Całą sobą poczułam, że
przegrywam. Płakałam siostrze w rękaw w zimny wieczór, czując, że tracę to, co
ma dla mnie głęboki sens – swoją drogę. Wracając do domu zadałam sobie pytanie:
- Kto może sprawić, że Ci się nie uda? Że to
będzie porażka?
- Ja – odpowiedziałam
sobie – Tylko ja.
Wzięłam oddech.
Zatrzymałam się. Wytarłam łzy i znów wzięłam oddech.
- Kiedy może Ci się to nie udać? – zapytałam siebie.
- Gdy nie będę nic robiła. Gdy się poddam.
TYLKO WTEDY.
TYLKO WTEDY.
Ten moment zmienił wszystko.
Nie uda Ci się, jeśli się poddasz.
Nie uda Ci się, gdy oddasz walkę (swoje życie i
jego jakość) walkowerem.
Nie uda Ci się, gdy nie spróbujesz.
Nie uda Ci się, gdy zrezygnujesz.
I już na pewno nie uda Ci się, gdy w ogóle nie
zaczniesz działać.
Wtedy nie uda Ci się na pewno.
W
przeciwnym razie – nie ma takiej opcji!
Jeśli Ci
na czymś zależy – zrób wszystko – wszystko, by to osiągnąć!
I gdy
upadniesz, gdy spotkasz porażkę – WSTAŃ.
Możesz zbolała siedzieć i płakać, ile potrzebujesz, ale
nie przepłacz życia.
To nie załatwi sprawy, prawda?
To nie przybliży Cię do Twojego marzenia, prawda?
PŁACZ, ILE POTRZEBUJESZ, ROZŁÓŻ RĘCE W
NIEMOCY, LEŻ BEZSILNA, ALE W KOŃCU WSTAŃ.
WSTAŃ, GDY SIĘ PRZEWRÓCISZ!
I idź dalej!
Do przodu!
Nie ustawaj!
Jeśli staniesz – dostaniesz to, co jest w
tym miejscu. Nie więcej.
Jeśli wybierasz mało – dostaniesz mało.
Jeśli masz marzenie i chcesz od życia
więcej – idź po więcej.
Nikt za Ciebie tego nie zrobi.
Zmęczenie i trud są ogromne. Ponoszona cena i inwestycje
także.
Jeśli jednak chcesz się poddać -
- rezygnując z siebie i ze swojego życia, sprawdź, czy oby
na pewno jesteś w stanie zapłacić cenę, jaką sobie szykujesz:
rezygnację z tego, co ważne,
rezygnację z marzeń;
bylejakość;
życie namiastką
siebie stłumioną i w pozycji „oby oby”.
Jeśli się na to nie zgadzasz – WSTAŃ.
WSTAŃ I IDŹ PRZED SIEBIE.
TY JESTES KOWALEM SWOJEGO LOSU.
OD CIEBIE ZALEŻY JAKOŚĆ TWOJEGO ŻYCIA.
MOŻESZ !!!
STAĆ CIĘ NA WIĘCEJ, NIŻ MYŚLISZ!
Jeśli chcesz – potowarzyszę Ci w drodze. Warunek jest jeden – musisz
chcieć ruszyć w drogę ku sobie takiej, jaką chcesz być. Musisz chcieć być
większą, niż „oby, oby”. Musisz chcieć wstać i iść.
Jeśli jest w Tobie chcenie – wtedy wlezę z Tobą w każdą trudność i
polezę z Tobą przez każdy odcinek Twojej drogi.
Musisz jednak chcieć. I wstać. To warunek.
Ja mam dużo sił, choć
czasem padam złamana.
Odkryłam jednak, że potem wstaję silniejsza.
Jak w tym pięknym,
japońskim przysłowiu:
Upadając, nigdy nie wstawaj z pustymi
rękoma.
WIESZ CO DAJE SIŁĘ?
Świadomość, że mogą Cię rozjechać, przeczołgać, że możesz spaść na nie
wiem, jakie dno i wiesz, że się nie poddasz, że wstaniesz, że stamtąd wyleziesz
i pójdziesz dalej. Świadomość, że znajdziesz w sobie tyle sił w najczarniejszym
dole, by ochronić to, co w Tobie najcenniejsze i co ma dla ciebie sens
– to daje niebywałą moc i pewność siebie.
Ps. Po wieczorze z seansem Bogowie
i ciężkim płaczu – zapisałam się na studia biznesowe, które skończyłam i które
dały mi warsztat. Co jednak ważne – na przekór lub dzięki wszystkiemu,
postanowiłam iść ku wielkiemu i urodziłam pomysł na program coachingowy – 10
miesięczną drogę w cyklu sekwencyjnie ułożonych warsztatów prowadzonych w
zamkniętej grupie kobiet. Program nazywa się W RYTM SERCA. Klientki znalazły
się natychmiast. Chętne kobiety wypełniły listę uczestniczek w dwa dni !!!
Dwa tygodnie temu zakończyły swoją 10-miesięczną drogę W RYTM SERCA.
Dwa tygodnie temu wielką galą skończyła się pierwsza edycja programu, który
urodziłam powstawszy ze swojej porażki. Niebawem otwieram nabór na drugą edycję
programu, by dawać dar, który mam do dania kolejnym kobietom i by z nimi
wędrować kolejne 10 miesięcy.
WSTAWAJ.
NIE REZYGNUJ Z SIEBIE I Z TEGO, CO MA DLA CIEBIE SENS.
NIGDY!
__________________________________
Nabór
DO 2 EDYCJI PROGRAMU
W RYTM SERCA
JEST JUŻ OTWARTY.
INFORMACJE O PROGRAMIE, OPINIE UCZESTNICZEK PIERWSZEJ EDYCJI I INFORMACJE O ZAPISACH SĄ tu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz